Kierowniku złoty, da kierownik lajka

Kierowniku złoty, da kierownik lajka

Mógłbym powiedzieć, że niemiłosiernie wkurwia mnie, gdy przez mój feed na Facebooku czy Instagramie przetacza się fala fotek rozpaczliwie wołających o atencję. Mógłbym wszystkie osoby, które takowe zdjęcia wstawiają, wrzucić do jednego worka i powiedzieć, że są puste, żałosne i nie zasługują nawet na chwilę uwagi. Mógłbym zacząć się wywyższać i pokazać, jaki to ja jestem zajebisty, bo tak nie robię, bo znam swoją wartość, bo nie potrzebuję dodatkowej aprobaty przypadkowych ludzi. Ale tego nie zrobię.

Like jako pokarm

Do niedawna myślałem, że jestem wolny od pewnego zjawiska, które nazwać można lajkoholizmem. W skrócie polega ono na tym, że dana osoba wrzuca zdjęcia, posty i inne treści do mediów społecznościowych po to, by zebrać jak największą ilość reakcji (tak łatwo dziś policzalną) od innych i podbudować w ten sposób swoje ego.

Problem jest taki, że czasem jakaś treść nie zbierze odpowiedniej ilości lajków i w takim momencie osoba uzależniona może przeżywać prawdziwy kryzys wewnętrzny, ponieważ została ona po części pozbawiona swojego głównego źródła pochwał i komplementów. A przecież nie na każdym zdjęciu da się uchwycić tę „najpiękniejszą” stronę siebie.

Świetnie ujmuje tę kwestię izraelski artysta Asaf Hanuka w jednej ze swoich prac, którą widzisz powyżej. Mnie ten z pozoru prześmiewczy obrazek głęboko poruszył i skłonił do zastanowienia się, czy jego bohaterem przypadkiem nie jestem właśnie ja.

Myślę, że w przypadku lajkoholizmu uwaga skupia się głównie na młodych, atrakcyjnych dziewczynach udostępniających swoje fotki gdzieś w Internecie. Niektóre z nich potrafią wokół swoich profili zebrać całkiem pokaźną grupę fanów. Na pewno nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że wiele takich osób jest mocno niestabilnych i bardzo uzależnia się od swoich odbiorców. To z kolei może być tragiczne w skutkach, gdy fanom nagle coś przestanie odpowiadać i zaczną wywierać presję na swojej dotychczasowej idolce.

Była nawet jakiś czas temu głośna sprawa pewnej blogerki modowej działającej na Instagramie, która po pewnym czasie ujawniła, z jak wielkim stresem musiała się mierzyć codziennie i jak bardzo wyniszczało ją to, co robiła, pomimo że wszyscy byli przekonani, że po prostu wygrała życie. Niestety nie pamiętam już o kogo chodziło, więc nie przytoczę tutaj żadnych artykułów/źródeł.
Ale ja przecież wcale nie mam rzeszy folołersów, do figury rodem z greckiego Olimpu sporo mi brakuje i czuję się raczej jak przeciętny młody człowiek. A jednak i u siebie zacząłem dostrzegać pewne dość poważne symptomy uzależnienia od lajków. Rok temu przechodziłem swego rodzaju kryzys wewnętrzny i najwyraźniej potrzebowałem silnej dawki dowartościowania.

Tak więc, przez ten czas, wstawiając zdjęcie na Instagrama, liczyłem każde jedno serduszko, które dostawałem na kolejnych zdjęciach. Dobierałem tagi tak, żeby jak najwięcej no-name’ów zostawiło po sobie ślad. A najgorzej było, jeśli starannie wyselekcjonowane zdjęcie, które w mojej ocenie zasługiwało na spory odzew, było zwyczajnie zlewane. No cóż, tak się zdarza, ale wtedy był to dla mnie cios prosto w serce. Miałem wrażenie, że po prostu nikt już się mną nie interesuje i gdybym zniknął, nikt by nawet nie zapłakał.

Z dzisiejszej perspektywy, jest to nawet dla mnie dość zabawne, bo z własnym jestestwem radzę sobie już znacznie lepiej. Ale gdy pomyślę, jak wielką wartością wtedy było dla mnie kliknięcie przez kompletnie losową osobę tego jebanego serduszka, lajka, czy innego wihajstra, cały humor znika. Ale dość o mnie.

Przecież tam są żywi ludzie!

Jak już mówiłem – nie będę tępić i wyśmiewać osób, które wrzucają zdjęcia ewidentnie pod lajki. Będę im współczuł, ponieważ zdaję sobie sprawę, jak wielka ciąży na nich odpowiedzialność (oczywiście nałożona przez ich samych) i z jak wielką presją muszą zmagać się każdego dnia. Każde cycki, wymalowane oblicze, naprężona sylwetka może okupiona być strachem przed odrzuceniem i błaganiem innych o akceptację. Zauważ, że oni są po prostu zdane na łaskę społeczności. Gdyby nie lajki, zostaliby z niczym.

Na koniec tylko zaznaczę, że nie kokietuję wrzucania różnorakich treści do Internetu. Sam przecież od czasu do czasu uraczę obserwatorów moją piekną twarzą na Instagramie, czy też podzielę się czymś na Facebooku. Chcę Cię tylko zachęcić do przemyślenia motywów tych działań. Być może Ty także szukasz w Internecie swojej własnej publiczności, która na zawołanie będzie ci poprawiać humor. Uwierz mi jednak, że to nie jest właściwa droga, bo prędzej czy później, na czymś się sparzysz. Czego oczywiście Ci nie życzę. 🙂